wtorek, 26 czerwca 2012

Uwaga – groźny kot!


Wymóg prawny nakłada obowiązek umieszczania na ogrodzeniach posesji informacji o tym, że na terenie znajduje się pies. W sumie jest to nonsens, gdyż właściciele o tym doskonale wiedzą i w przypadku gości podejmują odpowiednie kroki, żeby nikomu nic się nie stało. Wychodzi na to, że przepis ma na celu dobro nieproszonych gości.

Mniejsza z tym. Ale logicznie rzecz biorąc – dlaczego wymóg dotyczy tylko psów, a pomija koty? Oto historia, która przydarzyła mi się jesienią ubiegłego roku...

Labradorek jest zwierzątkiem wyjątkowo przyjaźnie usposobionym do świata, w tym również kotów. Relacje międzygatunkowe wyglądają następująco: pies dostrzega kota, kot dostrzega psa; pies przyjaźnie popiskuje i merda ogonem zapraszając do zabawy, kot odmownie stroszy futro ze szczególnym uwzględnieniem ogona; pies nie przyjmuje do wiadomości odmowy i wyrusza celem zaprzyjaźnienia, w związku z czym kot udaje się na drzewo. Pies popiszczy pod drzewem licząc, że kot zmieni zdanie, kot poprycha z góry na czym świat stoi, że wiewiórkę musi udawać. W końcu pies podnosi zadnią łapkę przy drzewie, po czym rusza do swoich psich spraw.

Podobnie jak mój labradorek lubię koty, ale nie mam złudzeń. Ponieważ mieszkam z psem, który w dodatku ma zwyczaj spać w moim łóżku i jest strasznym pieszczochem, który domaga się głaskania i drapania ocierając się o nogi, więc jest zrozumiałe, że ja sam jak i moje ubrania dla kotów pachniemy bardziej jak pies, niż człowiek. Stąd też większość mruczków zachowuje się wobec mnie wybitnie nieufnie, choć – trzeba odnotować dla sprawiedliwości – kotka sąsiadów imieniem Whiskey nic sobie z tego nie robi i łaskawie pozwala się głaskać.

Daleko od kwatery głównej labradorka i niżej podpisanego znajduje się schowana wśród lasów leśniczówka. Jej część jest własnością mojej rodziny, a tym samym – miejscem labradorskich szaleństw. Oprócz nas budynek jest własnością jeszcze dwu rodzin.

Jak to na wsi bywa, sąsiedzi mają kota. Rzecz normalna. Póki żył stary kocur, wszystko było w porządku. Mruczek wiał przed labradorkiem odtwarzając sceny z Matrixa z tą różnicą, że zamiast po ścianie biegał po płocie. Ale w stosunku do ludzi był jak najbardziej przyjazny i często przychodził podstawiając grzbiet do głaskania.

Jakoś tak rok temu stary kot zszedł. Sąsiedzi wzięli więc kolejnego kota rasy ogólnej. Młody kiciuś wyczyniał najdziksze brewerie ku uciesze widzów. Labradorka się bał, ale wzorem poprzednika podstawiał grzbiet do głaskania. I za każdym razem otrzymywał swoją porcję pieszczot. Do czasu.

Po porannym spacerze z psem i śniadaniu wybrałem się na grzyby, które obficie pojawiły się w okolicy. Słoneczko wzniosło się już wysoko nad drzewa a ja z pełnym koszykiem wracałem do domu. Przed furtką spotkałem kiciusia sąsiadów gdy wygrzewał się na ścieżce. Kot mnie poznał, maiuknął przyjaźnie, więc go zawołałem. Podszedł, podstawił grzbiet do głaskania. Zacząłem go głaskać i...

Z przeraźliwym wrzaskiem kot rzucił się do ataku! Pazury momentalnie wbiły się w moją łydkę po obu stronach, położone płasko uszy i zwężone w morderczym szale ślepia nie wróżyły nic dobrego mojej kończynie dolnej. Ogon groźnie zygzakował w powietrzu a ostre jak sztylety zęby usiłowały zakosztować mojej piszczeli. Miękkie, dresowe spodnie tak wygodne w lesie i szybko wysychające po namoknięciu rosą, nie stanowiły dla kocich pazurów żadnej przeszkody.

Przyznam szczerze, że zbaraniałem. W końcu złapałem piekielne kocisko za kark i zerwałem ze swojej nogi, rzecz jasna pogłębiając zadane rany. Przy okazji ofiarą kociego szału stała się moja ręka. Sierściuch zaliczył krótki lot i potwierdził tezę, że kot zawsze spada na cztery łapy, po czym z zadartym ogonem poszedł sobie w diabły.

Po powrocie do domu okazało się, że kocisko szpetnie mi pokaleczyło nogę a pogryziona i podrapana ręka koszmarnie krwawiła. Zdezynfekowałem rany i zatamowałem krwawienie, ale i tak bałem się, że dostanę jakiegoś zakażenia po pazurach szalonego, wiejskiego kota.

I na tym właściwie wypadałby skończyć. Nie darzę tego kota zaufaniem i nawet jak zaczyna przyjaźnie pomiaukiwać – gonię. Ale jest coś jeszcze – rany zadane brudnymi pazurami wiejskiego kota na ogół koszmarnie się babrzą. Tymczasem labradorek, widząc pokaleczone kończyny swego opiekuna (zrobiło się na tyle ciepło, że mogłem założyć krótkie spodnie), zaczął lizać rany i za nic w świecie nie chciał przestać. Słyszałem kiedyś, że psia ślina ma właściwości antyseptyczne, ale nie bardzo w to wierzyłem. I cóż powiecie – rany zagoiły się wyjątkowo szybko i nie pozostały po nich nawet blizny.

Michał & Sagor

Fot.: Michał

czwartek, 7 czerwca 2012

Pies w aspekcie społecznym


Doprawdy, trudno się nie zadumać nad społecznym aspektem psa, a w zasadzie – jego posiadania. Jeśli w naszym miejskim mieszkaniu pojawi się pies, oznacza to, że wkrótce znacznie poszerzymy swoją wiedzę o otaczającym nas świecie. Poznamy topografię okolicy, jej florę i faunę, lokalny folklor a nawet upodobania kulinarne i sytuację ekonomiczną społeczności jakże często mylącej przydomowy trawnik ze śmietnikiem, do którego trzeba przejść te parę kroków.

Siłą rzeczy wzbogacanie naszej wiedzy wiąże się z szeregiem interakcji z ludźmi i zwierzakami. Różnie z tym bywa – czasem zyskujemy znajomych a pieski towarzystwo zabaw, czasem wrogów. Jeszcze indziej zaś – materiał na felieton.

Tomek to wyjątkowo spokojny, sympatyczny i kulturalny człowiek. Kocha psy. Aktualnie jego uczucia koncentrują się na ślicznej, rudej przedstawicielce rasy seter irlandzki. Labradorek zresztą w pełni podziela uczucia Tomka, ale to temat na inną opowieść.

Oto historia opowiedziana przez Tomka:

Pewnego dnia wybrał się ze swoją seterką na spacer. Po załatwieniu wszystkich spraw, jakie dobrze ułożony pies załatwia poza domem (i posprzątaniu), Tomek postanowił wybrać się z suczką do pobliskiego parku. Park ów został niedawno odnowiony, pojawiły się rzeczki, jeziorka, różnoraka zieleń, ławeczki itp.

Do namiętności seterki należy, między innymi, wskakiwanie do takiej „rzeczki” i brodzenie, szczególnie w upalne dni. Nie inaczej było i tym razem – wykorzystując dobrodziejstwo długiej smyczy suczka radośnie taplała się w takiej właśnie rzeczce.

Świadkiem psiego szczęścia była pewna pani, której się to wyraźnie nie spodobało. Zaczęła więc wrzeszczeć, że pies zanieczyszcza wodę, straszy ptaki itd. No i zawołała przechodzący opodal patrol Straży Miejskiej.

Rozmowa ze strażnikami okazała się spokojna i rzeczowa a Tomek nie został odznaczony dyplomem uznania płatnym na poczcie w ciągu siedmiu dni.

W tym samym czasie pani, która wykazała się postawą obywatelską, kawałek dalej pomagała przebywającemu pod jej opieką pacholęciu w załatwieniu „grubszej potrzeby” pod krzaczkiem. Wszystko to odbywało się na oczach Tomka i rozmawiających z nim strażników.

Gdy dialog cywilno – mundurowy dobiegał końca Tomek, który normalnie nie przeklina, poprosił strażników o przypilnowanie owej pani, żeby posprzątała po swoim dziecku, bo „on nie ma ochoty wdepnąć w to g...”.

Strażnicy omal nie zakrztusili się ze śmiechu, zaś pani – z oburzenia, ale nolens volens – w końcu posprzątała.

I w ten oto sposób dzięki psu wszyscy odnieśli korzyść. Szczególnie ci, którzy nie musieli podziwiać pozostałości bytności w parku pewnej pani i jej pacholęcia.

Michał & Sagor

niedziela, 3 czerwca 2012

Porażka pedagogiczna


Ostatnio było o sukcesie ekspresowej pedagogiki, więc dla równowagi – o pedagogicznej porażce. Ale najpierw nieco rozważań, powiedzmy – egzystencjalnych :)

Ogólnie rzecz jest powszechnie znana – pies będzie tyle umiał, ile go nauczymy. I tak, jak go nauczymy będzie się zachowywać. W związku z powyższym „układamy” psy. Siłą rzeczy część komend / poleceń związanych jest z bezpieczeństwem psa na ulicy, zaś część – z ludzkim wygodnictwem. Jeszcze inne z kolei – z ludzkimi fanaberiami. Te ostatnie, w poszanowaniu indywidualizmu, zgodnie z labradorkiem zignorowaliśmy.

Rzecz jasna piesek siada, staje, idzie przy nodze (dokąd mu się nie znudzi), kładzie się, w tym również w pozycji „przegląd podwozia”. Część z tych komend ma zastosowanie w przypadku np. wycierania ubłoconego psa tudzież sprawdzania, czy nie „złapał” kleszcza (względnie kleszcz jego – zależy od punktu widzenia).

W związku z podawaniem łapy naszedł mnie swego czasu piekielny pomysł. No bo jak to – spotyka człowiek psa i „podaj łapę”? A zwykłe „cześć” to nie łaska? „Dzień dobry”, pogłaskać pieska, poklepać... co to, to nie! Od razu „podaj łapę”! Ciekawe, czy gdyby do takiego typa zamiast „cześć” rzucić „podaj łapę” też by się cieszył.

Labradorek rzecz jasna łapkę podaje. Obie nawet, ale na komendę „podaj łapę” reaguje zdziwionym spojrzeniem i merdaniem ogonem.

Wróćmy do mojego piekielnego pomysłu. Otóż (bezskutecznie) próbowałem labradorka nauczyć, żeby na komendę „podaj łapę” podawał... tylną.

Michał & Sagor

Fot.: Michał