Wymóg prawny nakłada obowiązek umieszczania na ogrodzeniach
posesji informacji o tym, że na terenie znajduje się pies. W sumie
jest to nonsens, gdyż właściciele o tym doskonale wiedzą i w
przypadku gości podejmują odpowiednie kroki, żeby nikomu nic się
nie stało. Wychodzi na to, że przepis ma na celu dobro
nieproszonych gości.
Mniejsza z tym. Ale logicznie rzecz biorąc – dlaczego wymóg
dotyczy tylko psów, a pomija koty? Oto historia, która przydarzyła
mi się jesienią ubiegłego roku...
Labradorek jest zwierzątkiem wyjątkowo przyjaźnie usposobionym do
świata, w tym również kotów. Relacje międzygatunkowe wyglądają
następująco: pies dostrzega kota, kot dostrzega psa; pies
przyjaźnie popiskuje i merda ogonem zapraszając do zabawy, kot
odmownie stroszy futro ze szczególnym uwzględnieniem ogona; pies
nie przyjmuje do wiadomości odmowy i wyrusza celem zaprzyjaźnienia,
w związku z czym kot udaje się na drzewo. Pies popiszczy pod
drzewem licząc, że kot zmieni zdanie, kot poprycha z góry na czym
świat stoi, że wiewiórkę musi udawać. W końcu pies podnosi
zadnią łapkę przy drzewie, po czym rusza do swoich psich spraw.
Podobnie jak mój labradorek lubię koty, ale nie mam złudzeń.
Ponieważ mieszkam z psem, który w dodatku ma zwyczaj spać w moim
łóżku i jest strasznym pieszczochem, który domaga się głaskania
i drapania ocierając się o nogi, więc jest zrozumiałe, że ja sam
jak i moje ubrania dla kotów pachniemy bardziej jak pies, niż
człowiek. Stąd też większość mruczków zachowuje się wobec
mnie wybitnie nieufnie, choć – trzeba odnotować dla
sprawiedliwości – kotka sąsiadów imieniem Whiskey nic sobie z
tego nie robi i łaskawie pozwala się głaskać.
Daleko od kwatery głównej labradorka i niżej podpisanego znajduje
się schowana wśród lasów leśniczówka. Jej część jest
własnością mojej rodziny, a tym samym – miejscem labradorskich
szaleństw. Oprócz nas budynek jest własnością jeszcze dwu
rodzin.
Jak to na wsi bywa, sąsiedzi mają kota. Rzecz normalna. Póki żył
stary kocur, wszystko było w porządku. Mruczek wiał przed
labradorkiem odtwarzając sceny z Matrixa z tą różnicą, że
zamiast po ścianie biegał po płocie. Ale w stosunku do ludzi był
jak najbardziej przyjazny i często przychodził podstawiając
grzbiet do głaskania.
Jakoś tak rok temu stary kot zszedł. Sąsiedzi wzięli więc
kolejnego kota rasy ogólnej. Młody kiciuś wyczyniał najdziksze
brewerie ku uciesze widzów. Labradorka się bał, ale wzorem
poprzednika podstawiał grzbiet do głaskania. I za każdym razem
otrzymywał swoją porcję pieszczot. Do czasu.
Po porannym spacerze z psem i śniadaniu wybrałem się na grzyby,
które obficie pojawiły się w okolicy. Słoneczko wzniosło się
już wysoko nad drzewa a ja z pełnym koszykiem wracałem do domu.
Przed furtką spotkałem kiciusia sąsiadów gdy wygrzewał się na
ścieżce. Kot mnie poznał, maiuknął przyjaźnie, więc go
zawołałem. Podszedł, podstawił grzbiet do głaskania. Zacząłem
go głaskać i...
Z przeraźliwym wrzaskiem kot rzucił się do ataku! Pazury
momentalnie wbiły się w moją łydkę po obu stronach, położone
płasko uszy i zwężone w morderczym szale ślepia nie wróżyły
nic dobrego mojej kończynie dolnej. Ogon groźnie zygzakował w
powietrzu a ostre jak sztylety zęby usiłowały zakosztować mojej
piszczeli. Miękkie, dresowe spodnie tak wygodne w lesie i szybko
wysychające po namoknięciu rosą, nie stanowiły dla kocich pazurów
żadnej przeszkody.
Przyznam szczerze, że zbaraniałem. W końcu złapałem piekielne
kocisko za kark i zerwałem ze swojej nogi, rzecz jasna pogłębiając
zadane rany. Przy okazji ofiarą kociego szału stała się moja
ręka. Sierściuch zaliczył krótki lot i potwierdził tezę, że
kot zawsze spada na cztery łapy, po czym z zadartym ogonem poszedł
sobie w diabły.
Po powrocie do domu okazało się, że kocisko szpetnie mi
pokaleczyło nogę a pogryziona i podrapana ręka koszmarnie
krwawiła. Zdezynfekowałem rany i zatamowałem krwawienie, ale i tak
bałem się, że dostanę jakiegoś zakażenia po pazurach szalonego,
wiejskiego kota.
I na tym właściwie wypadałby skończyć. Nie darzę tego kota
zaufaniem i nawet jak zaczyna przyjaźnie pomiaukiwać – gonię.
Ale jest coś jeszcze – rany zadane brudnymi pazurami wiejskiego
kota na ogół koszmarnie się babrzą. Tymczasem labradorek, widząc
pokaleczone kończyny swego opiekuna (zrobiło się na tyle ciepło,
że mogłem założyć krótkie spodnie), zaczął lizać rany i za
nic w świecie nie chciał przestać. Słyszałem kiedyś, że psia
ślina ma właściwości antyseptyczne, ale nie bardzo w to
wierzyłem. I cóż powiecie – rany zagoiły się wyjątkowo szybko
i nie pozostały po nich nawet blizny.
Michał & Sagor
Fot.: Michał