środa, 13 lutego 2013

Taniec

Z tańców towarzyskich najbardziej lubię Labradorski Taniec Powitalny mojego towarzyskiego labiszona. Kto ma labka, to wie o co chodzi, pozostali niech żałują :P Poza tym – jakoś tak się złożyło, że taniec nie specjalnie mnie pociąga. Swego czasu uczyłem się trochę, po palcach partnerkom nie deptałem, ale bakcyla nie chwyciłem. Ten typ już tak ma.

Nie znaczy to, że nie doceniam ludzi dla których taniec jest pasją, namiętnością; doskonale wiem ile ciężkiej pracy potrzeba, by w każdej dziedzinie osiągnąć jakiś minimalny poziom.

Są jednak na świecie tacy, którzy nie mając za grosz poczucia rytmu z zapałem godnym lepszej sprawy puszczają się w tany przy każdej nadarzającej się okazji. Z wiadomym efektem. O takich osobach czasem mówi się, że „muzyka im w tańcu nie przeszkadza”.

A co, gdy ktoś jest naprawdę głuchy i ma w dodatku 62 równie głuche koleżanki i kolegów? Okazuje się, że może tańczyć, i to jeszcze jak! Udowadniają to tancerze z chińskiego zespołu China Disabled People's Performing Art Troupe w tańcu „Thousand Hand Guan Yin”. Różnica jest taka, że miast słuchać muzyki, obserwują sześciu reżyserów. Efekt – jak dla mnie powalający. Zresztą – zobaczcie sami. Zapraszam!



Michał & Sagor
PS. Zespół odwiedził już ponad 40 krajów!

piątek, 8 lutego 2013

Historia o pączkach

Wrrr.... parszywy dzień wczoraj miałem. Nie dość, że się nie wyspałem, to jeszcze wkurzył mnie pewien typ, którego nie nazwę tak, jak na to zasługuje wyłącznie dlatego, że ten tekst mogą przeczytać kobiety i dzieci.

No i jeszcze Tłusty Czwartek. Nie mam nic przeciwko tradycjom, wręcz przeciwnie. Szkopuł w tym, że od dłuższego czasu nie przepadam za słodyczami w ogóle, a za pączkami zwłaszcza. Nie wiem czemu. Ponadto miałem jechać po zakupy, a tu śnieg pada i pada, „solniczek” nie widać, błoto na jezdniach... Ostatecznie dałem sobie spokój – po co ryzykować wizytę w warsztacie blacharskim?

W wyniku splotu wydarzeń wieczorem byłem w wyjątkowo nieprzyjaznym do świata usposobieniu. Labradorek doskonale to wyczuł. Na ostatnim tego dnia spacerku zachowywał się wyjątkowo grzecznie i bardzo ładnie się bawił z miłą, półroczną suczką owczarka collie. Po powrocie do domu podszedł do mnie, polizał rękę (a gdy się dało również twarz), jakby chciał powiedzieć Ej, nie martw się już dłużej! Potem położył się wygodnie i zaczął rozkosznie pochrapywać. Wie, szelma jeden, że mnie to uspokaja :-)

A mi przypomniała się historia sprzed lat, związana z Tłustym Czwartkiem i pączkami.

Rzecz wydarzyła się w 1999 r. Był Tłusty Czwartek. W firmie, w której ówcześnie pracowałem, byłem najmłodszy stażem i wiekiem, więc nic dziwnego, że zostałem „na ochotnika” wyznaczony do hurtowego zakupu pączków. Wyposażony w listę „ile komu” oraz stosowną ilość gotówki wyruszyłem do pobliskiej cukierni, cieszącej się zresztą zupełnie zasłużoną renomą.

Cukiernia mieściła się na parterze kamienicy stojącej przy wąskiej uliczce centrum Bardzo Dużego Miasta. Traf chciał, że drzwi wejściowe cukierni sąsiadowały z drzwiami wejściowymi sklepu zoologicznego na grubość ściany. Dodać należy, że nad wejściem do sklepu zoologicznego prostopadle do elewacji przymocowany był duży szyld ze stosownym napisem. Nad cukiernią takowego nie było.

Kolejka chętnych na pączki była długa i stała na ulicy. Patrząc z boku można było odnieść wrażenie, że ludzie ci mogą czekać na wejście do sklepu zoologicznego. Takie wrażenie odniósł najwyraźniej pewien Pan, który na skutek nadmiernego spożycia wyrobów przemysłu gorzelniczego miał ewidentne problemy z zachowaniem równowagi. Jak się później okazało również fonia mu szwankowała. Kalendarz też.

Ów Pan, mimo tych wszystkich dolegliwości, zachował jednak podziwu godną ciekawość świata. Najpierw zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy i spróbował samodzielnie ogarnąć zjawisko kolejki. Najwyraźniej mu się to nie udało, więc postanowił zbadać rzecz u źródła. Sprawa nie była prosta – pokonać trzeba było w tym celu liczne przeszkody terenowe: krawężniki, zaparkowane samochody, przejeżdżające samochody i – jak mawiają wojskowi – małe akweny wodne o granicach nieoznaczonych na mapach i nikłym znaczeniu strategicznym, czyli kałuże. A wszystko to wbrew słabości ciała. Duch jednak był w nim silny, dzięki czemu pokonał szczęśliwie ulicę.

Stałem sobie spokojnie obserwując wyczyn owej ofiary pomroczności jasnej pełnej. Nie wiem czemu ów osobnik uznał, że to właśnie ja jestem najbardziej kompetentną osobą, która pomoże mu rozwikłać zagadkę stojących na ulicy ludzi.

  • Co się dzieje? - zapytał na przekór własnemu językowi i zębom. Wzrok mój w tym momencie padł na szyld sklepu zoologicznego.
  • Chomiki rzucili!
Ofiara pomroczności jasnej pełnej oddaliła się pełnym godności slalomem. Ucichły bełkotliwe wyrazy dobywające się z otworu paszczowego, a chwilę później smród spalin (niczym w reklamie odświeżacza) zamaskował aromat rozsiewany przez dociekliwego badacza.

Michał & Sagor
Fot.: http://pl.wikipedia.org

PS. Młodszym wiekiem Czytelnikom wyjaśniam, że w latach osiemdziesiątych XX w. w Polsce występowały „przejściowe trudności w zaopatrzeniu”. Ponieważ były one permanentne i dotyczyły praktycznie wszystkiego, więc niektórzy mówili, że są one przejściowe, ponieważ przechodzą z ojca na syna. W potocznym języku zaś pojawiło się określenie „rzucili towar do sklepu” co oznaczało zwykłą dostawę towaru. I tak mówiono na przykład, że do jakiegoś sklepu rzucili wołowe, kawę, buty, papier toaletowy itp. a pod sklepami ustawiały się kolejki. Jestem święcie przekonany, że ów Pan doskonale znał tego typu związki frazeologiczne.

wtorek, 5 lutego 2013

Śmierdząca sprawa i repetytorium

W rezultacie intensywnej, kilkudniowej odwilży zniknął śnieg, a gdy przestało padać okazało się, że miejscami również i asfalt. Mniejsza z tym. Brak śniegu ukazał wyjątkowo przykry widok trawników i chodników, pełnych odchodów, wyrzucanych przez okno resztek jedzenia i śmieci.

Rozmarzły również smrody, które labradorek dokładnie obwąchiwał. Po prawdzie to w tym natłoku interesujących go zapachów najwyraźniej zapomniał, że jest dorosłym, poważnym psem i w trakcie spacerów zachowywał się jak skrzyżowanie dzika z glonojadem: pysk przy ziemi jak glonojad, ogon w górze jak u odyńca i pędem przed siebie!

Tego wieczoru przestało wreszcie padać. Spacerek zapowiadał się więc bardzo miło, w programie przewidziane zostały różne atrakcje. Już wyjście z budynku zaczęło się przyjemnie – przed klatką spotkaliśmy zaprzyjaźnioną suczkę – kluseczkę oraz jej sympatyczną Panią. Poszliśmy więc razem, a Sagor na zmianę obwąchiwał smrody i zaczepiał cierpliwą sunię.

W pewnym momencie wyczuł jakiegoś wyjątkowo interesującego smroda, więc pędem ruszył w jego kierunku kompletnie nie przejmując się uczepionym smyczy mną. Pokonanie niskiego żywopłotu było w miarę łatwym zadaniem. Wyhamowanie i utrzymanie równowagi na błocie udało się tylko cudem. Tego było już nadto.

Ostrzegawczy ton nie pozostawiał złudzeń – przegłeś Waść pałkę! Labradorek załapał w mig.

Reszta spaceru została poświęcona na repetytorium z grzecznego chodzenia na smyczy. Gdy tylko zaczynał udawać psa zaprzęgowego – stój, chodź tu, siad, równaj. Atrakcje rzecz jasna zostały przełożone na bliżej nieokreślone „kiedyś” - najpierw obowiązki, potem przyjemności.

Okazało się, że labradorek doskonale wie, że na smyczy nie wolno ciągnąć, ani też kotwiczyć nad smrodami. A zwłaszcza zmuszać człowieka do przebijania się przez żywopłoty i ślizgania na błocie. Ba, mało tego – doskonale o tym wiedział przez cały czas, na co wskazuje szybkość, z jaką zmienił swoje zachowanie.

Teraz chodzi grzecznie, wystarczy delikatne dwukrotne pociągnięcie smyczy palcami (żadne szarpania), i od razu zwalnia.

Do czasu. Wkrótce pewnie pojawi się jakaś „pachnąca” suczka. Cóż, taki to już los :-)

Michał & Sagor
Fot.: Michał