wtorek, 24 grudnia 2013

Sagorowa Wigilia

Wesoło merda labradorski ogonek
Rozbłysła pierwsza gwiazdka, kończy się dzionek,
choinka lampkami skrzy się, błyszczy cała
a rodzina przy opłatku życzenia składała.
I labrador też składa. Trąca ludzi nosem,
grzecznie łapkę podaje mrucząc coś psim głosem,
życzy szczęścia, radości i spacerów udanych.
I zdrowia jak najwięcej dla człowieków kochanych.
Myślą biegnie w internet do tych, co na forach
pamiętają o biednych, bezdomnych labradorach.
Pomagają, by każdy biedak miał swój własny kąt.
Wszystkim labkom, człowiekom – Wesołych Świąt!

Michał & Sagor

wtorek, 10 grudnia 2013

Zapominalski

Labradorek zapamiętale obwąchiwał drzewo i jego okolice. Było jasne, że poszukuje najlepszego miejsca na zostawienie swojego „podpisu”. Najlepszego, czyli takiego, dzięki któremu będzie się wyróżniać wśród autografów pozostawionych przez inne pieski.

Nagle jego uwagę zwrócił przechodzący w oddali pies. Sagor stał, patrzył, wąchał, nasłuchiwał, aż zaczął „spuszczać wodę”. Wiecie – prawa przednia, lewa zadnia i odwrotne zestawienie; uwaga!, nie stawać od strony rufy, bo można błotem oberwać.

Zacząłem się śmiać. Mój czworołapy ogoniasty przyjaciel spojrzał na mnie z zaciekawieniem i ze zdziwieniem. A temu co, czego się cieszy?

Sagorku, a nie zapomniałeś o czymś przypadkiem? - zapytałem. W mądrych psich oczach po chwili zadumy pojawił się błysk zrozumienia i wielkiej wdzięczności. No jasne! Jak mógł zapomnieć!

Czym prędzej wrócił do drzewka i dumnie zadarł zadnią łapkę.

Michał & Sagor
Fot.: Michał

niedziela, 20 października 2013

Obrażony

Powoli trzeba zacząć myśleć o wyjeździe z leśniczówki i powrocie do cywilizacji :/ Okazało się jednak, że w tym roku mamy sporo nadprogramowych gratów do zabrania, a że samochód nie duży, więc nie ma szans przewieźć wszystkiego za jednym razem. A zabrać trzeba.

W sobotnie popołudnie wsiedliśmy z Panią labradorka do załadowanego samochodu i pojechaliśmy. Ponieważ następnego dnia mieliśmy wracać, a dystans wynosi 400 km w jedną stronę, więc labradorek został w leśniczówce. Rzecz jasna – nie sam, pod troskliwą opieką rodziny. Następnego dnia powrót.

Dojechaliśmy później niż planowaliśmy. Labradorek ucieszony ruszył witać swoją Panią... a na mnie się obraził! Nie chciał nawet dać się pogłaskać. Nie przeszkodziło mu to w łasowaniu wieczorową porą ani w uwaleniu się na moim tapczanie w nocy. Następnego dnia jednak dalej był wyraźnie obrażony. Przeszło mu dopiero we wtorek wieczorem.

Sytuacja, gdy wyjeżdżamy razem z Panią zostawiając go rodzinie na 31 godzin (tyle dokładnie nas nie było) zdarzyła się pierwszy raz od 7 lat. Ale takiego focha się nie spodziewałem :D

Michał & Sagor

Fot.: Michał

niedziela, 29 września 2013

Pomocnik

W leśniczówce zaszły zmiany. Zimą zaginął Bardzo Groźny Kot, który był bohaterem kilku tekstów. W jego miejsce pojawił się Nie Taki Groźny Kot, a właściwie – kociak. Czarny z jadowicie zielonymi ślepiami. Przed labradorkiem najpierw uciekał, teraz już tylko uważnie obserwuje Sagora, który kotka traktuje jako element krajobrazu. Chociaż nie – krajobraz zaznacza.

Jednym z uroków mieszkania w leśniczówce jest palenie w piecach gdy robi się chłodno. Do tego jak wiadomo potrzebny jest opał, który trzeba rzecz jasna kupić. Kupiliśmy. Opał miał zostać przywieziony po południu, ale okazało się, że dostawcy coś wypadło i przywiózł rano.

Ponieważ labradorek prowadzi uregulowany tryb życia, więc nie wykazał żadnego zainteresowania szybko rosnącą w porannej mgle stertą drewnianych klocków do rąbania. O tej porze Jego Labradorska Mość ma leżakowanie, a takie przedpołudniowe leżakowanie to przecież poważna sprawa.

Gdy już opał został zrzucony na podwórzu a płatności uregulowane trzeba było złożyć drewno w szopie coby nie zamokło. Hałas, jakiego przy tej okazji narobiłem zaintrygował kociaka. Przyszedł, najpierw się uważnie przyglądał, potem zaczął „pomagać”. A to chował się w stercie klocków, a to zaglądał do szopy, skąd pędem uciekał, a to wreszcie usiłował polować na moje kończyny dolne. Dopiero gdy ostatni klocek znalazł się w szopie kicia zakończyła swoją asystę.

Michał & Sagor

Fot.: Michał

czwartek, 29 sierpnia 2013

Nie taka znów ciapa

Przez pokolenia rzesze labradorków pracowały na w pełni zasłużoną opinię przyjacielskich ciap, szczególnie w stosunku do ludzi. Rzeczywiście, trudno się nie uśmiechnąć widząc te skądinąd duże drapieżniki (to od drapania zadnią łapą za uchem) radośnie wywijające ogonem do każdego, kto się do nich uśmiechnie. Jednakże – wszystko ma swoje granice.

Sagor w zakresie ciapowatości nie jest wyjątkiem. Przyjacielski poza granice zdrowego rozsądku chętnie wita gości. Jeden warunek – to domownicy muszą zaprosić gości. Przekonaliśmy się o tym kilka lat temu.

Na skraju uroczej, zamojskiej wsi stoi sobie chałupka. Nic wielkiego z tym, że chałupka, sad i przylegające pola są własnością Przyjaciela Rodziny, a więc i przyjaciela labradorka. Ponieważ jednak na stałe ów Przyjaciel mieszka w Bardzo Dużym Mieście, więc pod jego nieobecność gospodarką opiekuje się bardzo sympatyczny Pan M., mieszkaniec owej wsi.

Pewnego razu, gdy z Przyjacielem Rodziny dyskutowaliśmy o naszym sentymencie do wschodnich rubieży Polski, zaproponował nam – Macie klucze, jedźcie i bawcie się dobrze. No to pojechaliśmy :-)

Duży, czarny labradorek szybko zaskarbił sobie sympatię i szacunek sąsiadów, w tym Pana M., skądinąd rosłego mężczyzny.

Na tamtych terenach panują ciekawe obyczaje wielkiej gościnności – na podwórze czy pole sąsiadów można wejść ot tak, nie trzeba nikogo pytać. Nikt też nie narusza zasad gościnności. Już sam ten fakt, że jacyś obcy ludzie niezaproszeni chodzą po labradorskich włościach był dla gościnności Sagora nie lada wyzwaniem. Jego reakcje jednak ograniczały się do groźnego poszczekiwania i przestępowania z jednej przedniej łapki na drugą. Na zadnich siedział w pełnej godności pozycji.

Inna rzecz, że gościnni mieszkańcy owej wioski bez pukania wchodzili również do domów sąsiadów. Ma to racjonalne wytłumaczenie – skoro nie widać sąsiada w polu czy na podwórzu, to pewnie jest w domu, skoro drzwi nie zamknięte na klucz. Więc po co dzwonić?

I przy tej okazji przekonałem się, że granicą sagorowej gościnności jest próg domu. Jak pisałem – gdy domownicy otwierają drzwi i zapraszają do środka, wszystko jest w porządku.

Tego dnia siedzieliśmy sobie spokojnie w kuchni kończąc obiad w asyście tradycyjnie łasującego labradorka. Drzwi do chałupki nie były zamknięte na klucz. Przez okno zobaczyliśmy Pana M., który właśnie zamierzał złożyć nam wizytę. I zrobił to, co robił normalnie – otworzył drzwi i wszedł.

Reakcja labradorka przerosła wszelkie wyobrażenia. Choć znał i lubił Pana M. na takie dictum ruszył pędem w kierunku gościa, groźnie zjeżony i jeszcze groźniej warcząc. Pan M., rosły mężczyzna, formalnie zdębiał na widok szarżującego labka. Ja z kolei rzuciłem się w obawie, by Sagor nie przesadził w obronie. Na szczęście nic takiego się nie stało.

Tym niemniej mit o bezwzględnej ciapowatości labradorów wobec człowieków uważam, przynajmniej w przypadku Sagora, za obalony. Wszystko widać ma swoje granice.

Michał & Sagor
Fot.: Michał (trochę przerobione)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Nieudane lato labradorka

Dni są coraz krótsze, wieczory coraz chłodniejsze. Lato powoli dobiega końca. Może to i lepiej? Bo dla labradorka tegoroczne lato było wyjątkowo nieudane.

Wbrew planom wyjazd do leśniczówki co i rusz był odkładany. W rezultacie okres najgorszych upałów Sagor spędził w Bardzo Dużym Mieście, co, jak nie trudno się domyślić, niezbyt go cieszyło.

W lipcu okazało się, że labradorek uszkodził sobie rogówkę przedzierając się niczym czołg przez krzaki ku jakiemuś wyjątkowo interesującemu zapachowi. W rezultacie przez dwa tygodnie dostawał kropelki. 6 razy dziennie jedne, 4 razy dziennie drugie. Czas podawania lekarstw nie może się pokrywać, czyli – ubaw po pachy.

Wszystko to jednak nic w porównaniu z tym, co dopiero miało nastąpić. Wydawało się, że teraz to już będzie tylko lepiej, gdy jak grom z jasnego nieba spadła nań choroba. I to w najmniej odpowiednim momencie (jakby istniał odpowiedni czas do chorowania, ale to szczegół).

Na 12 sierpnia umówiłem się w warsztacie samochodowym na przegląd. Od rana Sagor chodził na sztywnych łapkach i z podkulonym ogonem. Pojechałem do warsztatu, gdzie zostawiłem samochód, i pędem do domu. Z psem coraz gorzej – popiskuje z bólu. Co gorsze, jego weterynarz wyjechała na urlop!

Sąsiad zawiózł nas do innego „weta”. Klinika jak się patrzy. Niestety, lekarze nie bardzo słuchali tego, co miałem do powiedzenia (np. o przebytej boreliozie), wpisy w książeczce zdrowia psa też ich nie interesowały. Pies został obmacany, diagnozy nie postawiono snując domysły, dostał więc zastrzyk przeciwbólowy ze sterydami.

Pomogło. Na chwilę. Bo po kilku godzinach znów się zaczęło. Tym razem piszczał coraz częściej. A późno w nocy dyszał i nawet nie mógł się przewrócić z boku na bok, tak go bolało.

W domu, jak zwykle w takich przypadkach, brak leków przeciwbólowych, a już zwłaszcza nadających się dla psa. Sprawdziłem w internecie, co można mu podać, i pędem na poszukiwanie najbliższej całodobowej apteki. Przed wyjściem jednak podałem mu lek na ból stawów, gdzie środek przeciwbólowy był odpowiednikiem zalecanego dla zwierząt. Jak się okazało – trafiłem, co potwierdziła również nasza Weterynarz.

Po drodze zajrzałem do sąsiadów licząc, że może oni będą mieli jakiś lek przeciwbólowy dla zwierzaka. Gdy p. Janusz zobaczył mnie w drzwiach, choć pora już dawno przyzwoita nie była, zadał tylko jedno pytanie: „Gdzie jedziemy?”. Potem, wraz z p. Hanią zaczęło się gorączkowe dzwonienie, gdzie się udać, żeby uzyskać jakąś pomoc. W trakcie otrzymałem wiadomość, że Sagor poczuł się dobrze i bez żadnych ekscesów poszedł spać.

Wróciłem do domu. Ale – co dalej, przecież tego tak nie można zostawić. Obserwacja psa i decyzja – za kilka dni wraca jego Weterynarz. Czekamy. Spacerki skrócone do niezbędnego minimum, żeby w razie czego nie pogłębiać choroby.

Tym razem badanie było znacznie dokładniejsze. Diagnoza – to niestety zmiany zwyrodnieniowe. Cała lista zaleceń, co robić, czego nie robić. Lekarstwa. Cóż, starość nie radość, ale poddawać się nie wolno.

Na zakończenie tego niewesołego wpisu pragnę gorąco podziękować moim Wspaniałym Sąsiadom, wielkim miłośnikom zwierząt – p. Januszowi i p. Hani. Za pomoc, wsparcie, wyrozumiałość i bezinteresowność. A przede wszystkim za to, że po prostu tacy są.

Michał & Sagor

PS. Pani Hania założyła blog o swoich podopiecznych. Pierwszy opublikowany wpis jest głupawy i w dodatku mojego autorstwa. Ale pojawił się już następny – o nowej suni, do której zapewne Sagor będzie często wzdychać :-P Więc linkuję (cholera, trzeba by uzupełnić linkiernię) "Fajną ferajnę" i zachęcam do czytania – będzie o czym!

środa, 17 lipca 2013

Romeo śpiewa na balkonie

Sagor jest ostatnimi czasy ciężko zakochany. Jedna z mieszkających piętro niżej suczek „pachnie”. Dlatego labradorek najchętniej przebywa na balkonie w oczekiwaniu, aż jego wybranka też zechce się przewietrzyć. Wtedy zaczyna prawdziwy koncert psich zalotów, popiskiwań, pomruków, a nawet tęsknych naszczekiwań.

Ponieważ nie sądzę, by sąsiedzi byli zainteresowani romantycznymi uniesieniami labradorka, więc staram się go zabierać z balkonu, gdy tylko rozpoczyna koncert. Inna sprawa, że na balkonie jest piekielnie gorąco i zwyczajnie obawiam się, żeby nie dostał jakiegoś udaru.

Labradorkowi udało się wymknąć na balkon i już po chwili rozpoczął zaloty. Nie było rady – Romeo musi wrócić w domowe pielesze. Wyszedłem na balkon i... dostałem nagłego ataku śmiechu.

Sytuacja wyglądała następująco: siedzi Sagor na balkonie i śpiewa. Piętro niżej na balkonie siedzi kocica sąsiadów i z wielkim zainteresowaniem przygląda się zakochanemu labradorkowi. Minę miała przy tym niesamowitą, żałuję, że nie zrobiłem jej zdjęcia.

Michał & Sagor

piątek, 12 lipca 2013

Dwa koncerty


Piątkowy poranek. Mżawka. Spacer z labradorkiem. Powrót do domu, psie śniadanko. Uff, dziś można się jeszcze położyć i chwilę przespać. Jak miło...

Guza tam! Gdy zaczynam przysypiać jakiś cymbał na skrzyżowaniu pod oknem ciśnie klakson jakby od tego tarasujący mu przejazd samochód miał się zdematerializować. Po chwili kolejny. I tak przez dobrą godzinę.

W końcu spokój, może wreszcie uda się przysnąć na chwilę.

A gdzie tam. Pod oknem ustawia się czteroosobowa orkiestra dęta. Grają na cały regulator. Nie pierwszy raz, nie oni pierwsi. Z tymi orkiestrami to różnie bywa, czasem naprawdę przyjemnie posłuchać; czasem jednak człowiek ma ochotę rzucić granat.

Ta ekipa jest średnia. Fałszują tylko trochę, z rytmiką gorzej, gubią się często. Grałem trochę w życiu w zespołach rockowych, więc mnie to drażni. W dodatku przez dłuższy czas „katują” w kółko jakiegoś walczyka. Szlag by to! Szkoda, ze nie mam ulotki reklamowej sali prób prowadzonej przez mojego kolegę. Zawinąłbym w nią 2 zł i rzucił, w ramach aluzji by ćwiczyli gdzie indziej.

Sagor od dłuższego czasu nie jest jedynym psem na klatce. Piętro wyżej mieszka przyjacielski „jork” imieniem Rambo. Piętro niżej – cztery owczarki collie, w tym trzy sunie, do których mój basałyk tęsknie wzdycha.

Sagor nie jest tak wyrozumiały jak ja. Zaczyna obszczekiwać muzykantów. Wątpię, czy w ten sposób postanowił włączyć się w część artystyczną poranka, choć w sumie na to wyszło. Do protestującego labradorka dołączają psi sąsiedzi, najwyraźniej również zniesmaczeni poziomem technicznym wykonania. I przez dobrą chwilę mamy dwa koncerty – jeden zarobkowy, drugi spontaniczny.

W końcu muzykanci się wynieśli w cholerę i można się było zdrzemnąć.

Ciekawe, jak ten „pojedynek” zniosła Whiskey, kotka sąsiadów?

Michał & Sagor

Fot.: Michał

środa, 12 czerwca 2013

Niewiniątko

Żar, który lał się przez cały dzień z nieba znacznie zelżał, więc wieczorny spacerek był naprawdę przyjemny. Dziarsko człapaliśmy sobie z labradorkiem do domu bez wywieszonych od gorąca języków, co niewątpliwie dodawało nam urody i uroku osobistego.

Z przeciwka nadciągała dwójka ludzi z młodym (na oko) bokserkiem. Sagor, któremu nowych znajomości i zabawy nigdy dosyć w mig ocenił sytuację. Zajął pozycję leżąco – zapraszającą do wspólnego hecowania i żadna siła nie mogła go ruszyć z miejsca.

Bokserek najwyraźniej również był zainteresowany. Jego człowieki jednak chyba trochę mniej zwłaszcza, że w torbie najwyraźniej nieśli zakupione jedzenie na wynos, które stygło. W związku z czym postanowili ominąć przyjaznego labradorka, co nie do końca zyskało akceptację bokserka.

Boksery to sympatyczne psiaki. I bardzo skoczne, o czym miłośnicy jedzenia na wynos mieli się za chwilę przekonać. Protestując przeciwko ograniczaniu życia towarzyskiego bokserek skoczył wysoko i wywinął taki piruet, że proszę siadać. Nawet nie próbuję opisać.

Niestety przy tej okazji wpadł na niosącą torbę z jedzeniem Panią. Ja, jak i trzymający smycz Pan bokserka parsknęliśmy śmiechem na widok ewolucji. Pani z kolei zaczęła strofować niezręcznego akrobatę, ale jakoś tak nieszczerze. Zresztą potulna minka na pyszczku bokserka potwierdzała, że ma poważne wątpliwości względem szczerych intencji wysłuchiwanej reprymendy.

Najlepsze było jednak zachowanie Sagora, który cokolwiek poczuwał się do współodpowiedzialności z tytułu nieprzyjemności, jakie spotykały bokserka. Gdy tylko Pani zaczęła swe orędzie do akrobaty, labradorek jak gdyby nigdy nic wstał i z minką pod tytułem „to nie ja, to nie moja sprawka” dystyngowanym krokiem udał się na pobliski trawnik, który zaczął zapamiętale obwąchiwać i podpisywać.

Michał & Sagor
Fot.: Michał

PS. Drodzy Czytelnicy – coś nam się poprzestawiało w ustawieniach bloga i nie możemy odpowiadać na Wasze komentarze. Chwilowo nie bardzo dysponujemy czasem, żeby się tym zająć, ale zaręczamy, że czytamy wszystkie komentarze. Serdecznie przepraszamy, jeśli ktoś z Was poczuł się ignorowany.

Z pozdrowieniami – Michał & Sagor

niedziela, 26 maja 2013

Wizja repety

Labradorek prowadzi uregulowany tryb życia. O ściśle określonych porach dnia są spacerki oraz, rzecz najważniejsza w życiu przedstawiciela rasy biesiadnej – micha, opróżniana w ekspresowym tempie.

Tak się ostatnio składa, że mam huk roboty, więc praktycznie nie odchodzę od komputera. Również i tym razem siedziałem zajęty różnymi sprawami. Na szczęście Rodzina jest wyrozumiała i pilnuje psiego terminarza. Pochłonięty pracą przeoczyłem chwilę, gdy nastąpiła pora karmienia labradora.

Gdy się w końcu zreflektowałem zapytałem Rodzinę: Czy Pan Pies już jest po? Jest to tradycyjne w domu pytanie o to, czy Sagor już zdążył wylizać michę, czy ciągle jeszcze czeka.

Mimo, iż odpowiedź była twierdząca Sagor urzeczony wizją repety zerwał się na równe łapy i radośnie wywijając ogonem z minką głodnego niewiniątka rozpoczął labradorski taniec miseczkowy ;-)

Michał & Sagor

piątek, 3 maja 2013

Scena balkonowa

Dawno, dawno temu pomiędzy klatkami bloku, w którym mieści się Kwatera Główna Labradorka, rosły krzewy. Wysokie, bujne. Gniazdowały w nich lokalne społeczności wróbli, sikorek i wszelkiego ptasiego drobiazgu, witającego mieszkańców wesołym świergotem.

Krzewy zostały najpierw drastycznie przycięte a później, wbrew moim protestom, wykarczowane. Wróble, sikorki i ptasi drobiazg wyniosły się nie wiadomo gdzie i dziś mieszkańców witają gołębie, sroki i wrony. W miejsce bujnych krzewów urządzone zostały klombiki, gdzie gniazdować mogą co najwyżej kleszcze, muchy i inne robactwo. Wbrew moim radom klombiki nie zostały otoczone siatką. Bo to będzie nieestetycznie. Więc dziś mamy klombiki estetycznie obsr... przez osiedlowe psy.

Rzecz wydarzyła się w zamierzchłych czasach, gdy nie było klombików, za to były krzewy.

Sprawa całkowicie normalna – dwóch panów rozmawia, jeden stoi pod blokiem, drugi wychyla się z okna na parterze. Właściwie adekwatniejsze byłoby stwierdzenie, że wisi z okna. Dosłownie.

Wracaliśmy z Sagorem z wieczornego spaceru a za krzakami sytuacja przedstawiała się, jak w powyższym opisie, przywodzącym na myśl scenę balkonową z „Romea i Julii” Szekspira. Scena zwróciła uwagę labradorka, który najpierw przystanął i w lot ogarnął sytuację, co obudziło w nim reżyserskiego ducha, więc postanowił spektaklowi przydać nieco dramatyzmu. Niespodziewanie dla wszystkich głośno szczeknął, a głosik drab ma, że klękajcie narody.

W tym momencie usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi, coś głucho plasnęło o matkę ziemię a następnie zwerbalizowało swoją ocenę sytuacji. Jak ta grawitacja brutalnie sprowadza ludzi na ziemię :D

Michał & Sagor
Fot.: internet

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Smakosz

Labradorek nigdy nie był przesadnie wybredny w kwestiach wody. W warunkach polowych żłopał skąd popadło – rzeczka, jezioro, kałużówka... No, tego ostatniego mu nie pozwalam, ale na ogół mogę sobie otworzyć szafę i pogadać do rzeczy.

W hołdzie własnemu lenistwu nauczyłem Sagora pić z butelki. Raz, że nie chciało mi się szukać składanych misek, dwa – że i tak wodę trzeba w czymś przynieść ;-) Umiejętność owa wielce przydatna jest podczas dalekich podróży jak i w spacerów w upalne dni. Nadto zbliża labradorka do człowieka – jak w barze: siedzi na tyłku i pije. Tylko trzeba uważać, żeby butów nie zapluł (jakiś podrzędny bar, formalnie speluna)

Wszystko ma, jak wiadomo, swoje plusy i minusy, a niekiedy nawet plusy ujemne. Doskonałym przykładem tego ostatniego była przez lata kwestia wody w leśniczówce. Leśniczówka, jak sama nazwa wskazuje, zlokalizowana jest w lesie (gdzie na drzewach rosną patyczki:-)), więc wszędzie daleko, tylko do lasu blisko. A że do cywilizacji daleko, tedy nie ma wodociągu, więc konieczne jest własne ujęcie wody. Studnia, hydrofor, kurek, rura, armatura... żadna filozofia (chyba, że trzeba naprawić). Jest woda – jest plus. Tylko, że zdatna do picia woda przez lata była makabrycznie zażelaziona z przynależnym temu stanowi rzeczy posmakiem, a raczej absmakiem. Nawet cieszący się sławą wyjątkowo bogatego źródła żelaza szpinak odpadał w przedbiegach i mógł spadać na szczaw mirabelki prostować. Żelaza było w niej tyle, że można by swobodnie rozprowadzać ją jako suplement diety w leczeniu niedoborów Fe (w smaku też była fe, żadne filtry nie pomagały).

W gospodarce domowej nadawała się do mycia, zmywania i spłukiwania. Do gotowania ponoć też, ale nikt chyba nie lubi, jak mu herbata blachą zajeżdża. Rozwiązaniem dla problemów hydrologiczno – kulinarnych stała się sprzedawana w baniakach tzw. woda źródlana. Umiarkowanie wierzę w owe źródła, ale mniejsza z tym.

Podczas kilkumiesięcznych pobytów w leśniczówce labradorek dostawał do picia rzecz jasna wodę z baniaka. Mało tego, już od pewnego czasu zaczął grymasić, gdy wcześniej pił z miseczki. Ale ostatnio mój celebrytan przechodzi samego siebie.

Przychodzi drab i pokazuje, że chce mu się pić. OK, nie ma sprawy, idziemy do kuchni. W misce jest czysta woda, nawet paszczy nie umoczył. Sagor siada i patrzy wyczekująco. „No, co jest w miseczce? Świeże piciu, no spróbuj”. Labrador podchodzi do michy, wącha, czasem pysk umoczy (rzadko) i odchodzi na bok. Siada i czeka aż umyję michę i naleję świeżej wody z kupionego baniaka. Innej Jego Labradorska Mość pić nie chce. Smakosz :-)

Michał & Sagor
Fot.: Michał

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Historia urodzinowego nieporozumienia

Pies nie oszukuje. Nie potrafi. W drugą stronę też to działa – psa nie wolno oszukiwać. Oto historia z siódmych urodzin Sagora.

Dzień minął jak minął. Wiadomo, że wieczorową porą psu należy się gryzak, bo gryzak to poważna sprawa – wypełnia psi brzuszek, czyści zęby, i tyle radości w poszukiwaniach.

Sagor często wieczorem twardo śpi i nie reaguje na wszelakie bodźce. Dlatego też często chcąc go zachęcić do poszukiwań gryzaka zachodzi potrzeba niuchania. Zasada jest prosta – człowieki niuchają, pies wciąga się w poszukiwania smakołyku. Proste, jak konstrukcja cepa.

Włączony telewizor, krwisty serial z czarnym humorem. Człowieki oglądają, pies śpi. Gryzaka wieczorową porą już skonsumował, więc reszta mu lotto. Ale czy to człowiek wszystko przewidzi? A co dopiero pies...

Jednego z labradorskich człowieków dopadła jakaś okresowa alergia. Ot, zatkało nos, więc wiadomo – zaczęło się nerwowe pociąganie nosem. Wypisz, wymaluj brzmiące jak zachęta do poszukiwań smakołyków.

W ten sposób odgłosy alergii odczytał Sagor. Najpierw wyrzucił człowieków z tapczanu, sprawdził rzetelnie wszystkie miejsca ukrywania gryzaków, a potem resztę Kwatery Głównej. I nic.

Zawiedziony ułożył się z powrotem na tapczanie, lecz z nadzieją łakomczucha wpatrywał się w swoich człowieków, a nuż sen stanie się jawą? Merdał przy tym zachęcająco ogonkiem.

Pomiędzy jednym a drugim napadem śmiechu trzeba było przynieść kolejnego gryzaka. W końcu – psa nie wolno oszukiwać. W urodzinki zwłaszcza :D

Michał & Sagor
Fot.: Michał

niedziela, 14 kwietnia 2013

Siedem lat szczenięctwa

To już siedem lat kiedy na świecie pojawił się Sagor wraz z rodzeństwem. Wyobrażam go sobie wtedy – bezbronny, ślepy, nieporadnie przepychający się do swojej mamy... Gdy go poznałem już chodził i biegał, choć mu się często łapki rozjeżdżały. Uwielbiał jeść i spać i na przestrzeni lat znacznie rozwinął swoje upodobania.

Siedem lat... Sagorowi troszkę się pyszczek posrebrzył, ale jak przystało na labradora jest wiecznym szczeniakiem. Wciąż uwielbia się bawić, wciąż jest ufny i ciekawski, wciąż tkwi w nim wesoły urwipołeć gotowy w każdej chwili do psich psot.

Siedem lat temu pojawił się na świecie, a wkrótce po tym również w moim życiu, przewracając je do ulubionej pozycji poważnego drapieżnika – do góry nogami. Nie wszystko poszło tak, jak powinno, dziś w pełnej krasie widzę popełnione błędy i ich konsekwencje. Wiele jednak udało się nam razem osiągnąć, z czego jestem dumny i szczęśliwy.

Nie raz napędził mi solidnego strachu. Nie raz szlag mnie trafiał i w sposób mocno skomplikowany przeklinałem świat i okolice. Ale to wszystko nic, bowiem za każdy numer, jaki wykręcił, odpłaca po stokroć bezwarunkową przyjaźnią, zaufaniem i bliskością tak ważną, gdy życie daje w kość.

Dziś Sagor ma urodziny. Siódme.

Nie było wielkiej uroczystości, prawdziwa przyjaźń nie potrzebuje wielkich słów i pompatycznych gestów. Były życzenia, liberalizacja polityki łasowania i bonusowy smakołyk, który sprawił mu ogromną radość. Były spacery i zabawy. Teraz leży zganiany na tapczanie i beztrosko pochrapuje, co zawsze wprawia mnie w pogodny nastrój. Wie, że urodziny urodzinami, ale i tak najważniejsze jest co innego – bezpieczny dom i kochający opiekunowie. I to ma. Bezwarunkowo.

I jeszcze parę urodzinowych wersów, które przyszły mi rankiem do głowy:

Czasem, gdy człowiek wszystkiego ma dosyć
i w myśli ponurych otchłani tkwi studni
pomocną łapę podaje mu pies
układa się ufnie i chrapie, aż dudni.

Michał
Fot.: Michał

sobota, 6 kwietnia 2013

Bojowa ucieczka

Tak się jakoś porobiło, że większość psów na osiedlu, gdzie mieszkamy, szczególnie małych, na spacery jest wyprowadzana akurat przed drzwi naszego bloku. Większość boi się Sagora i okazuje to w wiadomy sposób. Cóż, widać atawizm „duży, czarny pies = groźny pies” przechodzi z ludzi na zwierzęta. Gorzej, że opiekunowie przyprowadzający psy komuś pod drzwi regularnie nie sprzątają. Tak na marginesie – jeśli opiekun agresywnego „jorka” twierdzi, że nie ma kagańców dla jego pupila – bezczelnie łże. Są, całkiem twarzowe, wiem, bo widziałem.

Wyszliśmy z labradorkiem na wieczorny spacer. Przed blokiem sytuacja klasyczna – biega Naria (border collie), która kiedyś się bawiła z Sagorem, ale ostatnio jest na niego cięta. Za Narią biega „jork”. Bez smyczy, a opiekunka spory kawałek dalej. Naria szybko została wzięta na smycz, żeby uniknąć niepotrzebnych spięć z labradorkiem. Z opiekunem Narii pomachaliśmy sobie i kontynuujemy spacer. W tym samym kierunku. „Jork” widząc nadciągającego labradorka ruszył za Narią ignorując nerwowe nawoływania opiekunki. Pańci najwyraźniej nie przyszło do głowy (a może przyszło, tylko nie miało się na czym zatrzymać?), że skoro pies może wpakować się w tarapaty i nie reaguje na nawoływania, to należałoby ruszyć własne „cztery litery”.

Mniejsza z tym. Czym Pańcia głośniej wołała, tym „jork” bardziej jej nie słuchał. I bardziej się oddalał przerażony wizją spotkania z labradorkiem, któremu zresztą był wszechstronnie obojętny. W końcu Sagora coś bardzo zainteresowało w większym oddaleniu od chodnika, więc się tam czym prędzej udaliśmy. Jeden z nas uczynił to nawet w zgodzie ze swoją wolą. Drugiemu pomogła smycz.

Widząc zajętego labradorka „jork” cichym i ostrożnym sprintem zaczął przemieszczać się w kierunku swojej opiekunki. Starał się też być tak daleko od Sagora, jak to tylko możliwe. Zaspy śniegu trochę mu w tym przeszkadzały.

Gdy „jork” już oddalił się na bezpieczną – we własnym mniemaniu – odległość, zatrzymał się i zaczął groźnie obszczekiwać Sagora. Labradorek przerwał na chwilę tropienie, wyciągnął paszczę z zaspy i odwrócił głowę w kierunku „jorka”. Być może posłał mu jakieś mordercze spojrzenie, ale że Sagor się nie zjeżył – wątpię, czy o to chodziło. Sądzę raczej, że postanowił sprawdzić, o co ten cały raban.

„Jak tam było, tak tam było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było” - jak mawiał dobry wojak Szwejk. Zainteresowanie labradorka sprawiło, że „jork” doznał nagłego przyspieszenia i z jeszcze większym jazgotem popędził jak rakieta w kierunku swej Pańci. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu widząc, jak „jork” bojowo zwiewa :-)

Michał & Sagor
Fot.: Michał – Sagor podczas wielkanocnego (wieczornego) spacerku

niedziela, 31 marca 2013

Wielkanocne życzenia

Wszystkim stałym o okazjonalnym Czytelnikom z okazji Świąt Wielkiej Nocy składamy najserdeczniejsze życzenia zdrowia, uśmiechu i wszelkiej pomyślności, a przede wszystkim pociechy z Waszych Wspaniałych Psów i Człowieków :-D


Michał & Sagor
Fot.: internet 

piątek, 22 marca 2013

Kłopotliwy patyk

Jak już kiedyś pisałem Sagor uwielbia zabawy z patykami. Gorzej, że oprócz noszenia i gonienia kijaszków uwielbia też je gryźć niczym jakąś apetyczną kość. A to może się skończyć kłopotami, czasem poważnymi, gdy np. drzazga wbije się w pyszczek, albo jeszcze gorzej – dotrze do przewodu pokarmowego.

Tym razem skończyło się na strachu.

Poszliśmy sobie na spacer. Labradorek grzecznie tropił pachnącą suczkę, załatwił też swoje potrzeby. Ponieważ miałem umówione ważne spotkanie, więc spacer miał się ograniczyć do samego spacerowania – zabaw z patykiem nie było w planach. Moich planach, bo labradorek miał w tej materii własne zdanie. Znalazł sobie sam jakiegoś spróchniałego badyla i zaczął z nim ganiać szczęśliwy. Gdy mu się znudziło ułożył się na ziemi i wbrew moim sprzeciwom zaczął go „rozgryzać” na kawałki.

Po chwili, ku mojemu zdumieniu – przestał. Gorzej, zrobił się osowiały i co chwila usiłował podłubać łapą w paszczy, co mu niezbyt wychodziło.

Labradorek jest bardzo ufnym i przyjacielskim pieskiem. Mogę go łapać za ogon, mogę grzebać w jego miseczce w trakcie psiego posiłku. Ale jednego nie lubi – gdy usiłuję przeprowadzić lustrację wnętrza psiego pyska. Do tej operacji potrzebna jest kolaboracja jeszcze jednej osoby. Czyli – koniec spaceru i ekspresowy powrót do domu z przystankami na próby wsadzenia łapy do paszczy.

W domu udało się przytrzymać labradorski pyszczek i zajrzeć do środka. Okazało się, że kawałek spróchniałego badyla utkwił pomiędzy górnymi kłami i za nic w świecie nie dawał się wypluć. Pomimo ewidentnego braku kooperacji ze strony Sagora w końcu udało się usunąć nieszczęsny kawałek badyla.

Labradorek operację skwitował solidną popijawą, następnie ułożył się na tapczanie i spoglądał na mnie z wielkim szacunkiem i miłością.

Co ciekawe, podczas wieczornego spaceru patyki wszechstronnie go nie interesowały.

Michał & Sagor

Fot.: Michał

niedziela, 17 marca 2013

Prawie horror z psią łapką

Jak wiadomo panika jest złym doradcą, bo łatwo można wyjść na durnia.

Być może o tym pisałem, być może napiszę po raz pierwszy – w kwestii zdrowia labradorka jest tylko jeden większy panikarz w rodzinie niż Sagor – ja. Powody są różne – dwa razy Sagor poważnie zachorował: miał koszmarne zapalenie przewodu pokarmowego, drugim razem – boreliozę. Poza tym – biorąc psa pod swój dach przejmujemy odpowiedzialność za jego życie i zdrowie, a ja bardzo nie lubię, gdy mój drab cierpi. Potrafi to okazać na wiele sposobów, ale każdy jest dla mnie przykry.

Tego dnia wszystko zapowiadało się normalnie. Poranny spacerek, jedzonko... Nie było błota i kałuż, więc doszedłem do wniosku, że nie trzeba czyścić psiego podwozia :)

Sagor zaczął zachowywać się dziwnie. Osowiały, kładł się wyłącznie na swoim legowisku, a nie jak zazwyczaj na tapczanach czy fotelu. Mało tego – zaczął wyraźnie utykać! Przypomniały mi się objawy boreliozy, gdy po przejściu kilku kroków siadał i żałośnie popiskiwał. No i panika – co się dzieje!? Pies chory!!!

Gorzej – nie udało mi się dodzwonić do naszej ulubionej Pani Weterynarz! A labradorek nie pozwala obejrzeć łapki! Ratunku, co robić!!!

Wychodzę z siebie, staję obok i oba cwaj łazimy po ścianach. Rwałbym włosy z głowy, ale wszystkie pouciekały, a z własnej trochę nieestetycznie i boli :D

W końcu udało się obejrzeć Sagorową łapkę. I co się okazało?

Sagor jest bardzo czystym labradorkiem. Nie to, żeby miał coś przeciwko utytłaniu się na spacerze. Ale po przyjściu do domu obowiązkowo czyszczenie futerka i łapek – inaczej embargo na tapczany, fotele itd.

Tym razem, jak pisałem, etap czyszczenia został pominięty z powodów meteorologicznych. A okazało się, że Sagor podczas spaceru wdepnął w … wiadomo co. Nie dość, że brudny, to jeszcze mu śmierdziało cudze g... 

Wizyta w wannie i prysznic załatwiły sprawę :D

Michał & Sagor
Fot.: Michał

środa, 13 marca 2013

Pies asystent

Labek w domu to całodobowa asysta. Rzecz jasna najchętniej asystuje przy lodówce i gotowaniu. Znacznie mniej chętnie przy sprzątaniu, co w przypadku Sagora nie dziwi – w końcu to stuprocentowy macho – lubi jeść, wylegiwać się na tapczanie, hecować z kumplami i żadnej pannie nie przepuści ;-)

Trudno oczekiwać, że przy ścieleniu łóżek labradorek daruje sobie asysty tym bardziej, że przecież jest psem cywilizowanym i najchętniej śpi razem ze swoimi człowiekami.

Wieczorową porą, gdy przychodzi czas przygotowań do spoczynku, asysta labradorka jest nawet zgodna z ludzkimi oczekiwaniami. Czasem wystarczy tylko trzy razy poprosić i Yego Labradorska Mość w swej łaskawości zwlecze zadek ze ścielonego tapczanu.

Rankiem sprawa wygląda dokładnie odwrotnie. Gdy człowieki wstaną labradorek obejmuje ludzkie posłania w swe wyłączne władanie. Rozwala się i za nic nie chce zejść. Można negocjować ad mortem usrandum, często dopiero łapówka (a raczej pyskówka) w postaci czegoś smacznego skłania pana psa do kooperacji.

Tak było i tym razem. Labradorek uwalił się na posłaniu i ani myślał zejść, cierpliwie znosząc wszelkie prośby i zaklęcia poparte pieszczotami. Tego dnia jednak się przeliczył. Wobec bezskuteczności mediacji ostentacyjnie rozsiadłem się na psim legowisku. Sagor najpierw zrobił wielce zdziwioną minę, by po chwili w tempie ekspresowym zeskoczyć z posłania. Następnie usiłował nosem wypchnąć mnie ze swojego legowiska, egoista jeden :-)

W tym czasie udało się pościelić tapczan ;-D

Michał & Sagor
Fot.: Michał

wtorek, 5 marca 2013

Niezbyt udany spacer

Labradorek miał kiedyś smycz. Nie taką zwykłą – stylową. Linka na „kołowrotku” swobodnie rozwijała się i nawijała, w zależności od potrzeb. Rzecz jasna potrzeby labradorka były większe niż kilka metrów linki, więc gryzł ją zapamiętale aż do skutku. Na szczęście będąc słabym w kwestiach technicznych skupiał się na plastikowej osłonie połączenia, którą ostatecznie załatwił. Niewiele to przeszkadzało.

To było jakieś 5 lat temu. Nikt już nie pamiętał, dlaczego owa smycz wylądowała w szafie. Aż do niedawna.

W związku z nastawaniem wiosny i pachnącymi suczkami labradorek stał się ostatnio ekspresowym psem tropiącym. Przelatywanie za tropicielem przez żywopłoty i kontrolowanie poślizgów na błocie jak wiadomo do przyjemności nie należy. No i wtedy przypomnieliśmy sobie o tej smyczy. Tylko nikt już nie pamiętał, dlaczego przestaliśmy jej używać.

Idea wydawała się super – kilka metrów linki psu da odpowiedni luz, a człowiekowi spokój. Smycz się znalazła, no to czas na spacer.

Przyznam szczerze, że już dawno tak nie złorzeczyłem światu i okolicom, co podczas tego spaceru. Bo smycz owszem – rozwijała się elegancko. Tylko ze zwijaniem było gorzej. Sagor z podziwu godną cierpliwością znosił kolejne przystanki w celu wyplątania psich łap ze zwojów linki i próbom jej nawinięcia na kołowrotek.

Na szczęście na skwerku było sucho, więc zabawa w gonienie patyków udała się wyśmienicie, co w jakiejś mierze powetowało niedogodności związane z piekielnym ustrojstwem i, co tu kryć, ludzkim zapominalstwem.

Michał & Sagor
Fot.: Michał

środa, 13 lutego 2013

Taniec

Z tańców towarzyskich najbardziej lubię Labradorski Taniec Powitalny mojego towarzyskiego labiszona. Kto ma labka, to wie o co chodzi, pozostali niech żałują :P Poza tym – jakoś tak się złożyło, że taniec nie specjalnie mnie pociąga. Swego czasu uczyłem się trochę, po palcach partnerkom nie deptałem, ale bakcyla nie chwyciłem. Ten typ już tak ma.

Nie znaczy to, że nie doceniam ludzi dla których taniec jest pasją, namiętnością; doskonale wiem ile ciężkiej pracy potrzeba, by w każdej dziedzinie osiągnąć jakiś minimalny poziom.

Są jednak na świecie tacy, którzy nie mając za grosz poczucia rytmu z zapałem godnym lepszej sprawy puszczają się w tany przy każdej nadarzającej się okazji. Z wiadomym efektem. O takich osobach czasem mówi się, że „muzyka im w tańcu nie przeszkadza”.

A co, gdy ktoś jest naprawdę głuchy i ma w dodatku 62 równie głuche koleżanki i kolegów? Okazuje się, że może tańczyć, i to jeszcze jak! Udowadniają to tancerze z chińskiego zespołu China Disabled People's Performing Art Troupe w tańcu „Thousand Hand Guan Yin”. Różnica jest taka, że miast słuchać muzyki, obserwują sześciu reżyserów. Efekt – jak dla mnie powalający. Zresztą – zobaczcie sami. Zapraszam!



Michał & Sagor
PS. Zespół odwiedził już ponad 40 krajów!

piątek, 8 lutego 2013

Historia o pączkach

Wrrr.... parszywy dzień wczoraj miałem. Nie dość, że się nie wyspałem, to jeszcze wkurzył mnie pewien typ, którego nie nazwę tak, jak na to zasługuje wyłącznie dlatego, że ten tekst mogą przeczytać kobiety i dzieci.

No i jeszcze Tłusty Czwartek. Nie mam nic przeciwko tradycjom, wręcz przeciwnie. Szkopuł w tym, że od dłuższego czasu nie przepadam za słodyczami w ogóle, a za pączkami zwłaszcza. Nie wiem czemu. Ponadto miałem jechać po zakupy, a tu śnieg pada i pada, „solniczek” nie widać, błoto na jezdniach... Ostatecznie dałem sobie spokój – po co ryzykować wizytę w warsztacie blacharskim?

W wyniku splotu wydarzeń wieczorem byłem w wyjątkowo nieprzyjaznym do świata usposobieniu. Labradorek doskonale to wyczuł. Na ostatnim tego dnia spacerku zachowywał się wyjątkowo grzecznie i bardzo ładnie się bawił z miłą, półroczną suczką owczarka collie. Po powrocie do domu podszedł do mnie, polizał rękę (a gdy się dało również twarz), jakby chciał powiedzieć Ej, nie martw się już dłużej! Potem położył się wygodnie i zaczął rozkosznie pochrapywać. Wie, szelma jeden, że mnie to uspokaja :-)

A mi przypomniała się historia sprzed lat, związana z Tłustym Czwartkiem i pączkami.

Rzecz wydarzyła się w 1999 r. Był Tłusty Czwartek. W firmie, w której ówcześnie pracowałem, byłem najmłodszy stażem i wiekiem, więc nic dziwnego, że zostałem „na ochotnika” wyznaczony do hurtowego zakupu pączków. Wyposażony w listę „ile komu” oraz stosowną ilość gotówki wyruszyłem do pobliskiej cukierni, cieszącej się zresztą zupełnie zasłużoną renomą.

Cukiernia mieściła się na parterze kamienicy stojącej przy wąskiej uliczce centrum Bardzo Dużego Miasta. Traf chciał, że drzwi wejściowe cukierni sąsiadowały z drzwiami wejściowymi sklepu zoologicznego na grubość ściany. Dodać należy, że nad wejściem do sklepu zoologicznego prostopadle do elewacji przymocowany był duży szyld ze stosownym napisem. Nad cukiernią takowego nie było.

Kolejka chętnych na pączki była długa i stała na ulicy. Patrząc z boku można było odnieść wrażenie, że ludzie ci mogą czekać na wejście do sklepu zoologicznego. Takie wrażenie odniósł najwyraźniej pewien Pan, który na skutek nadmiernego spożycia wyrobów przemysłu gorzelniczego miał ewidentne problemy z zachowaniem równowagi. Jak się później okazało również fonia mu szwankowała. Kalendarz też.

Ów Pan, mimo tych wszystkich dolegliwości, zachował jednak podziwu godną ciekawość świata. Najpierw zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy i spróbował samodzielnie ogarnąć zjawisko kolejki. Najwyraźniej mu się to nie udało, więc postanowił zbadać rzecz u źródła. Sprawa nie była prosta – pokonać trzeba było w tym celu liczne przeszkody terenowe: krawężniki, zaparkowane samochody, przejeżdżające samochody i – jak mawiają wojskowi – małe akweny wodne o granicach nieoznaczonych na mapach i nikłym znaczeniu strategicznym, czyli kałuże. A wszystko to wbrew słabości ciała. Duch jednak był w nim silny, dzięki czemu pokonał szczęśliwie ulicę.

Stałem sobie spokojnie obserwując wyczyn owej ofiary pomroczności jasnej pełnej. Nie wiem czemu ów osobnik uznał, że to właśnie ja jestem najbardziej kompetentną osobą, która pomoże mu rozwikłać zagadkę stojących na ulicy ludzi.

  • Co się dzieje? - zapytał na przekór własnemu językowi i zębom. Wzrok mój w tym momencie padł na szyld sklepu zoologicznego.
  • Chomiki rzucili!
Ofiara pomroczności jasnej pełnej oddaliła się pełnym godności slalomem. Ucichły bełkotliwe wyrazy dobywające się z otworu paszczowego, a chwilę później smród spalin (niczym w reklamie odświeżacza) zamaskował aromat rozsiewany przez dociekliwego badacza.

Michał & Sagor
Fot.: http://pl.wikipedia.org

PS. Młodszym wiekiem Czytelnikom wyjaśniam, że w latach osiemdziesiątych XX w. w Polsce występowały „przejściowe trudności w zaopatrzeniu”. Ponieważ były one permanentne i dotyczyły praktycznie wszystkiego, więc niektórzy mówili, że są one przejściowe, ponieważ przechodzą z ojca na syna. W potocznym języku zaś pojawiło się określenie „rzucili towar do sklepu” co oznaczało zwykłą dostawę towaru. I tak mówiono na przykład, że do jakiegoś sklepu rzucili wołowe, kawę, buty, papier toaletowy itp. a pod sklepami ustawiały się kolejki. Jestem święcie przekonany, że ów Pan doskonale znał tego typu związki frazeologiczne.

wtorek, 5 lutego 2013

Śmierdząca sprawa i repetytorium

W rezultacie intensywnej, kilkudniowej odwilży zniknął śnieg, a gdy przestało padać okazało się, że miejscami również i asfalt. Mniejsza z tym. Brak śniegu ukazał wyjątkowo przykry widok trawników i chodników, pełnych odchodów, wyrzucanych przez okno resztek jedzenia i śmieci.

Rozmarzły również smrody, które labradorek dokładnie obwąchiwał. Po prawdzie to w tym natłoku interesujących go zapachów najwyraźniej zapomniał, że jest dorosłym, poważnym psem i w trakcie spacerów zachowywał się jak skrzyżowanie dzika z glonojadem: pysk przy ziemi jak glonojad, ogon w górze jak u odyńca i pędem przed siebie!

Tego wieczoru przestało wreszcie padać. Spacerek zapowiadał się więc bardzo miło, w programie przewidziane zostały różne atrakcje. Już wyjście z budynku zaczęło się przyjemnie – przed klatką spotkaliśmy zaprzyjaźnioną suczkę – kluseczkę oraz jej sympatyczną Panią. Poszliśmy więc razem, a Sagor na zmianę obwąchiwał smrody i zaczepiał cierpliwą sunię.

W pewnym momencie wyczuł jakiegoś wyjątkowo interesującego smroda, więc pędem ruszył w jego kierunku kompletnie nie przejmując się uczepionym smyczy mną. Pokonanie niskiego żywopłotu było w miarę łatwym zadaniem. Wyhamowanie i utrzymanie równowagi na błocie udało się tylko cudem. Tego było już nadto.

Ostrzegawczy ton nie pozostawiał złudzeń – przegłeś Waść pałkę! Labradorek załapał w mig.

Reszta spaceru została poświęcona na repetytorium z grzecznego chodzenia na smyczy. Gdy tylko zaczynał udawać psa zaprzęgowego – stój, chodź tu, siad, równaj. Atrakcje rzecz jasna zostały przełożone na bliżej nieokreślone „kiedyś” - najpierw obowiązki, potem przyjemności.

Okazało się, że labradorek doskonale wie, że na smyczy nie wolno ciągnąć, ani też kotwiczyć nad smrodami. A zwłaszcza zmuszać człowieka do przebijania się przez żywopłoty i ślizgania na błocie. Ba, mało tego – doskonale o tym wiedział przez cały czas, na co wskazuje szybkość, z jaką zmienił swoje zachowanie.

Teraz chodzi grzecznie, wystarczy delikatne dwukrotne pociągnięcie smyczy palcami (żadne szarpania), i od razu zwalnia.

Do czasu. Wkrótce pewnie pojawi się jakaś „pachnąca” suczka. Cóż, taki to już los :-)

Michał & Sagor
Fot.: Michał

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Odjazdowy chodnik

Ilość sposobów na jakie potrafi przeciągać się labradorek jest doprawdy zdumiewająca. I na leżąco, i na stojąco, włażąc bądź złażąc z tapczanu czy fotela... Jeden z sposobów wygląda następująco: przednie łapki proste, pyszczek wyciągnięty do góry, tylne łapki wyprostowane i mocno wyciągnięte do tyłu. Przy czym labradorek przebiera tylnymi łapkami, jakby gdzieś szedł, choć pozostaje w miejscu.

Wszystko w porządku dopóki labradorek stoi na dywanie, na którym się tak przeciąga. Tym razem jednak sytuacja wyglądała nieco inaczej. Przód labradorka opierał się na chodniku leżącym w przedpokoju, tył zaś na małym chodniczku położonym pod drzwiami do pokoju. Trzeba tutaj zaznaczyć, że drzwi były szeroko otwarte. Gdy labradorek zaczął się przeciągać i przebierać tylnymi łapkami chodniczek zaczął odjeżdżać. I czym szybciej Sagor przebierał łapkami, tym szybciej chodniczek odjeżdżał.

Koszmar! Na szczęście psu udało się opanować sytuację zwycięsko kończąc bój z siłą tarcia (a raczej jego braku) oraz uniknąć skutków prawa powszechnego ciążenia, czyli mówiąc po ludzku – wywrócić się.

Z miny jaką miał wyszedłszy zwycięsko z tego boju wnioskuję jednak, że uznał sytuację za głupi kawał a przeciąganie bynajmniej nie sprawiło mu tyle przyjemności, co zazwyczaj.

Michał & Sagor
Fot.: Michał

czwartek, 24 stycznia 2013

Dzieci

W stosunku do dzieci labradorek wyznaje zreformowaną zasadę inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Lubi te dzieci, które zna. Gdy spotyka Asię, Marysię czy Gabriela grzecznie się wita, a jeśli są w wózeczku – troskliwie zagląda do środka czy wszystko w porządku. Po prawdzie to potem zagląda też do koszyczka by sprawdzić, czy nie ma czegoś smacznego, czym mógłby się podzielić.

Do dzieci których nie zna jest obojętny (chyba, że mają piłkę). Jest to całkiem logiczne – jak może lubić lub nie dzieci, których nie zna?

I całe szczęście. Niedaleko budynku, gdzie mieści się Kwatera Główna Labradorka znajduje się szkoła podstawowa, więc często w trakcie spacerów spotykamy dzieci. Dzieciaki, jak wszędzie, są różne. Bardzo często się zdarza, że Sagor wzbudza zainteresowanie i zachwyty, co skutkuje przerwą w spacerze. W takim wypadku kontakty przebiegają schematycznie: jaki śliczny, można pogłaskać?; a jak się wabi, ile ma lat? plus jakaś rozmowa. Z uznaniem muszę zauważyć, że większość dzieci najpierw pyta a potem głaszcze. Chociaż ostatnio grupa chłopców (na oko 5-6 klasa) zatarasowała chodnik, którym szliśmy. Labradorek wzbudził zachwyt, a jeden z chłopaków bez pytania ruszył w jego kierunku chcąc pogłaskać psa, przy czym wydawał bardzo wysokie dźwięki. Na taki brak szacunku labradorek krótko warknął... Chodnik momentalnie opustoszał.

Mniejsza z tym. Z kontaktów labradorsko – dziecięcych w pamięci utkwiły mi dwie sytuacje.

Łasy na wszelkie pieszczoty Sagor spotkał grupę dzieci. Początek wyglądał jak zwykle. Dzieciaki głaskały labradorka, który na przemian oddawał się przyjemnościom i swym psim sprawom. W pewnym momencie jeden z chłopców zaczął przesadzać w pragnieniu wzbudzenia psiego zainteresowania. Mówiąc po ludzku – zaczął zwyczajnie męczyć psa.

Choć labradorek zachowywał stoicki spokój, ja zacząłem kombinować jak by się tu ulotnić po angielsku. Chyba panowanie nad mimiką niezbyt mi wychodziło, bo w pewnym momencie poczułem nieśmiałe szarpanie za rękaw. Inny chłopiec ściszonym głosem powiedział wskazując wzrokiem namolnego kolegę: Niech się Pan nim nie przejmuje, on jest głupi. Ma ADHD! Z trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem.

Innym razem dzieciaki opowiedziały mi ciekawą historię. Ich koleżanka zgodziła się czasowo zaopiekować pieskiem. Piesek miał charakterystyczne umaszczenie: był szaro – popielaty. Z jednym wyjątkiem – wokół zadka miał brązową łatkę.

Po spacerze dziewczynka doszła do wniosku, że piesek ma brudne futerko przy tyłku, więc postanowiła je wyczyścić. W tym celu wzięła wybielacz Ace...

Michał & Sagor

Fot.: Michał (Sagor na śniegu jakiś czas temu)