poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Smakosz

Labradorek nigdy nie był przesadnie wybredny w kwestiach wody. W warunkach polowych żłopał skąd popadło – rzeczka, jezioro, kałużówka... No, tego ostatniego mu nie pozwalam, ale na ogół mogę sobie otworzyć szafę i pogadać do rzeczy.

W hołdzie własnemu lenistwu nauczyłem Sagora pić z butelki. Raz, że nie chciało mi się szukać składanych misek, dwa – że i tak wodę trzeba w czymś przynieść ;-) Umiejętność owa wielce przydatna jest podczas dalekich podróży jak i w spacerów w upalne dni. Nadto zbliża labradorka do człowieka – jak w barze: siedzi na tyłku i pije. Tylko trzeba uważać, żeby butów nie zapluł (jakiś podrzędny bar, formalnie speluna)

Wszystko ma, jak wiadomo, swoje plusy i minusy, a niekiedy nawet plusy ujemne. Doskonałym przykładem tego ostatniego była przez lata kwestia wody w leśniczówce. Leśniczówka, jak sama nazwa wskazuje, zlokalizowana jest w lesie (gdzie na drzewach rosną patyczki:-)), więc wszędzie daleko, tylko do lasu blisko. A że do cywilizacji daleko, tedy nie ma wodociągu, więc konieczne jest własne ujęcie wody. Studnia, hydrofor, kurek, rura, armatura... żadna filozofia (chyba, że trzeba naprawić). Jest woda – jest plus. Tylko, że zdatna do picia woda przez lata była makabrycznie zażelaziona z przynależnym temu stanowi rzeczy posmakiem, a raczej absmakiem. Nawet cieszący się sławą wyjątkowo bogatego źródła żelaza szpinak odpadał w przedbiegach i mógł spadać na szczaw mirabelki prostować. Żelaza było w niej tyle, że można by swobodnie rozprowadzać ją jako suplement diety w leczeniu niedoborów Fe (w smaku też była fe, żadne filtry nie pomagały).

W gospodarce domowej nadawała się do mycia, zmywania i spłukiwania. Do gotowania ponoć też, ale nikt chyba nie lubi, jak mu herbata blachą zajeżdża. Rozwiązaniem dla problemów hydrologiczno – kulinarnych stała się sprzedawana w baniakach tzw. woda źródlana. Umiarkowanie wierzę w owe źródła, ale mniejsza z tym.

Podczas kilkumiesięcznych pobytów w leśniczówce labradorek dostawał do picia rzecz jasna wodę z baniaka. Mało tego, już od pewnego czasu zaczął grymasić, gdy wcześniej pił z miseczki. Ale ostatnio mój celebrytan przechodzi samego siebie.

Przychodzi drab i pokazuje, że chce mu się pić. OK, nie ma sprawy, idziemy do kuchni. W misce jest czysta woda, nawet paszczy nie umoczył. Sagor siada i patrzy wyczekująco. „No, co jest w miseczce? Świeże piciu, no spróbuj”. Labrador podchodzi do michy, wącha, czasem pysk umoczy (rzadko) i odchodzi na bok. Siada i czeka aż umyję michę i naleję świeżej wody z kupionego baniaka. Innej Jego Labradorska Mość pić nie chce. Smakosz :-)

Michał & Sagor
Fot.: Michał

2 komentarze:

  1. Nie dość, że z baniaka, to pewnie jeszcze konkretnej firmy? :P

    U nas z kolei jest tak: jeden pływający w misce paproszek i woda dla Laba już niezdatna do picia. ;)

    Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. hehe takich przypadków z Puzakiem nie mamy, chociaż jeżeli chodzi o picie wody z nieznanych źródeł, to jakoś on nie specjalnie... Woda ze strumyka jest dobra do tego, zeby się w niej położyc, ale nie zeby się jej napic :)

    OdpowiedzUsuń