Jesień. Moja ulubiona pora roku, zwłaszcza od czasu, gdy początek
września przestał dla mnie oznaczać początek roku szkolnego.
Niestety, nie zawsze jesienną aurę da się określić mianem
„polskiej złotej jesieni”. Szczególnie w listopadzie.
Dla mnie deszcz, wiatr i plucha oznaczają niechybnie jakieś
paragrypowe męczące choróbsko. W takich sytuacjach najchętniej
przesypiam całe dnie i noce. Nie inaczej było i tym razem z tą
różnicą, że jako osoba najzdrowsza w rodzinie musiałem wyjść z
psem na spacer.
Cóż, wyglądałem tak jak się czułem. A może nawet gorzej –
wiedząc, że spacer bez wskoczenia na człowieka jest nieważny,
ubrałem się specjalnie w taki sposób, żeby nie było większych
strat materialnych, zwłaszcza w segmencie materiału portek.
Dodatkowo nie chciało mi się ogolić, więc spod czapki wyzierała
fizjonomia wcale nie mniej zarośnięta niż pyszczek labradorka. No
i jeszcze nieodzowna chrypa, mogąca iść w zawody z głosem ś.p.
Jana Himilsbacha tudzież Włodzimierza Wysockiego.
Słowem – aparycja w typie „naści złocisza, biedny człeku”.
Noga za nogą wlokłem się przez jesienną szarugę targany na równi
porywami wiatru i smyczy wesoło brykającego labradorka. Gdy wtem z
zaparkowanego samochodu wysiadły dwie dziewczyny naprawdę wielkiej
urody. Na widok wesoło brykającego labradorka zaczęły się
zachwyty: „Jaki śliczny! Jaki milusi! Jaki słodki!”.
Człowiek już tak ma, że czasem coś palnie szybciej, niż pomyśli.
Nie inaczej było i tym razem.
Podczas gdy labradorek radośnie
merdał ogonkiem, ja w odpowiedzi na dziewczęce zachwyty
wychrypiałem: „No, a jakiego mam fajnego psa!”.
Michał & Sagor
Fot.: Michał
:D mistrzostwo!! :D
OdpowiedzUsuń