czwartek, 20 grudnia 2012

Ognisty raut labradorka

Rzeka leniwie płynęła meandrami wśród pól i lasów. Nad brzegami jej czystych wód z czasem zaczęły wyrastać wioski, a także osiedla domków letniskowych. W tym miejscu dodatkowym atutem był szeroki i płytki bród, gdzie dziatwa mogła się bezpiecznie pluskać, a labradorek i inne psiaki taplać częściej brodząc, niż pływając.

We wspomnianym osiedlu domków letniskowych dwie działki należą do dwu moich cioć – Marii i Hani. Gdy okazało się, że wbrew obawom Sagor nie jest czworonożnym huraganem, ciocia Maria chętnie udostępniała nam klucze do „domku dla gości”, zresztą niewiele różniącego się od jej „rezydencji”.

Po drugiej stronie drogi znajdowała się rezydencja (tym razem bez ironii) cioci Hani, która jest nieco pretensjonalna, co mnie akurat pobudza do żartów. Oprócz tego – ciocia Hania ma czułe serce dla psów. Pewnego razu podczas pobytu w górach za „flaszkę” odkupiła pięknego, białego psa łańcuchowego. Ponieważ ciocia Hania, podobnie jak ja, ma skłonności do rozpieszczania psów, więc założenie, że dorosłego, podwórzowego burka uda się przerobić na salonowego przytulaska w tym wypadku było, delikatnie rzecz ujmując, karkołomne. I tak też się stało – większy od Sagora Bruno bardzo pokochał swoich nowych człowieków. Wpadających w odwiedziny gości traktował jak intruzów, a nieprzyzwyczajony do spacerów na smyczy zmieniał się w sapiący parowóz holujący uczepionego smyczy człowieka.

Tak dalej być nie będzie!, postanowiła w końcu ciocia. W miejscowości Ł., położonej niedaleko owego osiedla, znalazła człowieka, który w przeszłości miał szkolić psy policyjne. Bruno został wysłany na resocjalizację, ja zaś śmiałem się, że potem ciocia również będzie musiała przejść odpowiednie szkolenie.

Pewnego popołudnia zajmowaliśmy się tym, czym na ogół zajmują ludzie na działce – pielęgnowaniem roślin, opalaniem, grą w piłkę z labradorkiem (to ja) tudzież plotkowaniem. Ogólnie – sielanka. Aż tu woła nas ciocia Hania i oznajmia, co następuje:

  • Jedziemy do Ł. po psa i zapraszamy na ognisko!

Moja uwaga, że my psów nie jadamy u cioci Hani wywołała krótkotrwałą konsternację, zaś u pozostałych obecnych wybuch śmiechu.

Przygotowania do ogniska toczyły się pełną parą. Labradorek, ciekaw każdego zamieszania, był wszędzie i nadzorował wszystko, ze szczególnym uwzględnieniem zbierania patyków. Ognisko odbyć się miało na pustej działce. Ponieważ jednak Bruno mimo odbycia stosownego przeszkolenia nadal zdradzał silną nieufność wobec otoczenia, ze szczególnym uwzględnieniem Sagora, ognisko miał obserwować zza płotu.

W pewnym momencie ciocia Hania przyniosła integralną część udanego ogniska – koszyk z wiktuałami. Zamiast jednak postawić koszyk na specjalnie w tym celu przyniesionym składanym stoliku – postawiła go na ziemi. Nadzorujący wszystko labradorek rzecz jasna koszykowi nie przepuścił. Spokojnie podszedł, wsadził nos do środka, wyjął sobie dwie kiełbaski (a mógł wszystkie) i nie spiesząc się ruszył w swoją stronę w celu dokonania spokojnej weryfikacji walorów smakowych i odżywczych mięska.

Michał & Sagor
Fot.: Michał

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz